Auenat. Dzień zaczynamy najmocniejszą kawą, jaką kiedykolwiek piłam w życiu. Tu robi się ją na skondensowanym, absolutnie słodkim mleku (totalny ulepek) i ubija się, aby było dużo piany na małej kawie. Jeszcze okrzyk animuszu: Przerzutka? Odzew: z Sahary! Ruszamy. Gacie z wszytą pieluchą to fantastyczny wynalazek na rower! Wow! Droga to betonowa wylewka, spękana co jakiś metr, jedzie się jak po tarce. Pierwsza górka i pierwsza większa zadyszka – co to będzie, myślę sobie – czy dam radę przejechać czekające mnie 2200 km, skoro dyszę jak smok przy pierwszej górce? Dominik równa do mnie, mówi „wolniej, nie spiesz się, zmień przerzutkę”. Z kolejnym wzniesieniem jest łatwiej, pokonuję je miarowo, spokojnie, uczę się. Nie mam licznika (zepsuty), więc nucę sobie w głowie, żeby wyznaczyć rytm, akurat przyszła mi do glowy pieśń „Morze nasze morze”. Krajobraz dość monotonny, choc zaskakujący ferią barw. Od jasnożółtego piasku towarzyszących nam na południowym horyzoncie wydm, po czerwono-bordowe kamieniste pobocza i zwaliska głazów wzdłuż drogi. Zauważam dwa kruki, krążą nad nami, ale chyba jesteśmy zbyt żywotni, bo odlatują niepocieszone. Bolą mnie rzepki, ale tylko trochę, rozciąganie się w przerwach pomaga. Jedziemy póki co przez dość cywilizowaną Saharę. Zamiast bielejących w słońcu kości, błyszczą się wyszlifowane piaskiem puszki, miejsce sterczących z piachu żeber zwierzęcych szkieletów zajmują rozczapierzone ozebrowania tirowych opon. Póki co, oczywiscie. W końcu dotrzemy do dziczy przenajdzikszej, a wtedy będziemy najbardziej cywilizowanym elementem krajobrazu. Czekam na to!!! (…)