Dobrodzień – Ogrodzieniec – czyli trochę Afryki w polskich lasach i na ścieżkach rowerowych

Zamek pod tęczą

Z Dobrodzienia wyjechaliśmy w asyście klubu “Jednoślad” oraz piątki z Brzegu – dwóch Goś, Marka, Patrycji i Doroty, którzy dołączyli do nas na dwa dni. Już na początku „Jednoślad” zaserwował nam atrakcję turystyczną w postaci grobu Karolinki z piosenki „Poszła Karolinka do Gogolina” – ku zaskoczeniu wszystkich okazało się, że to nie fikcja, tylko ta dziewczyna istniała naprawdę, a Gogolin to nieodległa wioska. Na cześć bohaterki zaśpiewaliśmy jeszcze piosenkę i już przez las pomknęliśmy dalej.

Niestety spotkała nas też przykra przygoda, bo jedna z dobrodzieńskich klubowiczek wpadła kołem pomiędzy szyny na przejeździe kolejowym, koło przybrało bardziej fantazyjny kształt niż okrąg i straciło ciągłość. Na szczęście właścicielka roweru poza otartym łokciem nie ucierpiała, a na posterunku był syn poszkodowanej i zabrał mamę z rowerem do serwisu.

Po drodze udało nam się jeszcze zgarnąć Agnieszkę Grudowską, zwaną potocznie Grudzią i Konrada Pędziwiatra i już w pełnym składzie wjechaliśmy do Woźnik. Tu skoczyliśmy na szybką pizzę (jak widzicie dbamy o urozmaiconą dietę) i już był czas na pokaz; Aga opowiadała o etapie przez Angolę, a Konrad o Namibii. A w Woźnikach po raz pierwszy spaliśmy w łóżkach, ha!

Wczesnym rankiem niestety opuściła nas dwójka prelegentów, chcieli jeszcze tego samego dnia dotrzeć do Krakowa na rowerach, co było o tyle trudne, że Grudzi dwa tygodnie wcześniej ukradziono rower i jechała w bardzo ciekawej pozycji na sprzęcie pożyczonym od Ewy Szymkowskiej – Nowak. Piątka z Brzegu ruszyła najwcześniej, a gdy zbliżała się ogłoszona podczas Przystanku Afryki Nowaka pora naszego startu, przyszedł do nas niesamowicie sympatyczny i zainteresowany projektem pan, z którym rozmawialiśmy przez godzinę, który z niezwykłym entuzjazmem wskoczył na wyładowanego Brennabora z przyczepką, a na drogę dał nam masę własnoręcznie zebranych jabłek.

To, że wjechaliśmy na Jurę Krakowsko-Częstochowską, poczuliśmy naprawdę tuż za Zawierciem, jak skręciliśmy na niebieski szlak prowadzący do samego zamku w Ogrodzieńcu. I, ta-dam!, wreszcie prawdziwy teren, wreszcie błoto, wreszcie nasze terenowe opony się na coś przydały. Mieliśmy jeszcze mnóstwo czasu do pokazu, jechaliśmy więc wesoło w świetnych humorach, w Michale obudził się duch downhill’owca i pomimo trzeciego koła pomknął agresywnie po korzeniach.

Niebieski szlak natomiast zrobił nas w konia, żeby nie określić tego inaczej, ale kultura nie pozwala. Razem z PTTK-owskim szlakiem równolegle szedł niebieski szlak rowerowy, i wedle wielkich tablic informacyjnych (sponsorowanych przez UE) również wiódł pod zamek. Ufnie podążaliśmy za tabliczkami, nawet gdy droga zamieniła się w wydmę i trzeba było mozolnie pchać rowery „na Nowaka” po jurajskich piachach. A zamku ani trochę nie było widać, za to diabelnie szybko zbliżała się pora pokazu Sławka Ciołczyka – a u nas w sakwach spoczywał cały sprzęt, książki, Kaptur’y, pieczątki i cała masa nowakowych gadżetów. Każdy napotkany przechodzień mówił, że do zamku w inną stronę, a busola wskazywała, że jesteśmy zupełnie poza niebieskim szlakiem. Po długich rozmyślaniach – bo w końcu byliśmy na trasie szlaku turystycznego, kurczę blade – postanowiliśmy jednak zawrócić do drogi i stamtąd asfaltem zdobyć zamek. Co się okazało później, to szlak rowerowy jest wytyczony od roku, nie ma go na żadnej mapie i owszem, do zamku prowadzi, ale super szeroką pętlą i właśnie po wydmach i podążając nim, zupełnie nie mielibyśmy szans zdążyć na pokaz.

W Ogrodzieńcu po raz pierwszy mieliśmy okazję rozbić namioty, ale jaką mieliśmy miejscówkę! Nasze przenośne domki rozbiliśmy pod samymi ruinami ogrodzienieckiego zamku, codziennie rano (a spaliśmy tu trzy noce) jak wystawialiśmy nasze zapuchnięte pyszczki z namiotów ukazywał nam się właśnie widok na basztę. Cudowna sprawa! A to wszytsko dzięki Sebastianowi, który następnego dnia najpierw jako przewodnik oprowadził nas po zamku, zdradzając jego wszystkie tajemnice (brrrr, koszmarne narzędzie do wyciągania jelit siadło nam na psychice), a potem wskoczył na rower i zabrał nas po jurajskich szlakach na specjalną pętlę. Ale, czym jest prawdziwa, jurajska przygoda mieliśmy się przekonać dopiero następnego dnia.

Tego dnia dołączyła do nas jeszcze Wiola, nasza wieloletnia dobra znajoma, oraz Asia Sławka z trzyletnim Julkiem. Michał natomiast zerwał w Brennaborze łańcuch. Hej, wiecie że nasze rowery świetnie się też sprawdzają jako hulajnogi? Wieczorem za to znów wybrałyśmy się z Wiolą na zamek robić zdjęcia, bo światło było przepiękne. I właśnie gdy wspięłyśmy się na basztę, zadzwonił Piotrek Romejko z Radia Wnet i powiedział „dzwonimy do was z Warszawy, a wy gdzie jesteście?”, a ja mogłam mu z dumą (i absolutnie zgodnie z prawdą!) odpowiedzieć: „My jesteśmy na najwyższej wieży w zamku w Ogrodzieńcu, po prawej stronie mamy zachód słońca, a po lewej tęczę”. Ha! Zdawaliście kiedyś relację radiową w takich warunkach? To się nazywa przekaz na żywo!

Następny dzień przeznaczyliśmy na szukanie śladów Nowaka na Jurze. Wskoczyliśmy na nasze rumaki i pomknęliśmy zielonym szlakiem do Siewierza. Hmm, w sumie to słowo „pomknęliśmy” jest mocno na wyrost, fragmenty trasy żywcem przypominały krajobrazy i błota z Konga, dorwała nas ulewa i w nieprzyzwoitej ilości gryzły muchy końskie. Widzicie? Nie trzeba jechać do Afryki, żeby mieć wszystko, co oferuje Czarny Ląd. W Siewierzu zwiedziliśmy zamek i w dodatku, żeby uczcić nasze przybycie zaprezentowano nam zwodzony most. W drodze powrotnej odwiedziliśmy jeszcze Porębę i Zawiercie i tym sposobem machnęliśmy kolejne 60km. I cały czas dzielnie towarzyszył nam Julian! Dzielnie towarzyszył nam też Norbert, który przyjechał rano i z samochodu robił nam zdjęcia przez cały dzień 😉

Polska Nowaka – jedziemy dalej!

BONUS: Fragmenty wpisu Wioli do mojego dziennika.

Serdecznie pozdrawiam Cię z najbardziej beznadziejnego i lipnego wyjazdu jaki można sobie wyobrazić!(…) Pierwszym widokiem jaki ukazuje mi się po otwarciu okna namiotu jest baszta zamkowa, z której na domiar złego musiałam oglądać zachód słońca, nie mówiąc już o tym jakie koszmarne zdjęcia wyszły podczas fotograficznej wycieczki z Kielem po dziedzińcu i krużgankach na najwyższą wieżę w promieniach słońca zachodzącego za lasem (…). Odkrywanie zakamarków zamku uznałabym za w miarę udane doświadczenie, gdyby nie ta rozpraszająca podwójna tęcza nad naszymi głowami o wątpliwych walorach artystycznych. W kontemplowaniu tego kiczowatego widoku przeszkodził mi telefon z radia, gdzie Kiel na żywo, jawnie, relacjonowała najgorsze momenty tej całej pozbawionej sensu wyprawy (…). O poranku zmuszono mnie do odbycia spaceru z przewodnikiem (…) przez co musiałam poznać legendy o duchach i wyobrażać sobie zamek w czasach świetności. Moja psychika niszczona była w Sali tortur, a zmysł estetyczny podczas multimedialnego pokazu rekonstrukcji komnat. Później mogło być już tylko gorzej. (…) Przeszkadzał mi widok białych skałek, regionalnych kościółków i przydrożnych kapliczek. (…) Równie mało frajdy miałam pokonując konary drzew i rowy z piaskiem na moim Brennaborze. Ciężko jest jeździć na najgorszym rowerze w Europie, w dodatku ze świadomością że wcześniej jeździły nim same cieniasy podczas weekendowych wycieczek (…). Obrzydził mnie widok afrykańskiego piasku w szczelinach kierownicy i świadomość, w jak brzydkich, dzikich, mało ekscytujących (…) afrykańskich terenach musiał się znaleźć wcześniej. (…) Zamiast wrócić do 5* hotelu, Kiel zanudzał napotkanych, jeszcze nudniejszych rowerowych podróżników opowieściami o Nowaku, po czym z Michałem porwali mnie i wywieźli w środek lasu w trakcie niemal afrykańskiej ulewy tropikalnej.”

Nie, Wiola nic nie bierze. I chyba nie muszę nikogo przekonywać, że to jedna z najbardziej pozytywnych i zakręconych uczestniczek XXI etapu.

[Kamila Kielar]

Comments are closed.

Design: ITidea
Hosting: Seetech - Wdrożenia Microsoft Dynamics NAV