Zapasy z traktorem w błocie (20-22 stycznia 2011)

Stoimy uwaleni po kostki w zalanej szlamem błotnistej kałuży. Każdy napręża mięśnie. Zapiera nogami, naciska „z krzyża”. Błoto bryzga spod olbrzymiego traktorowego koła. Stopy wyślizgują się. Koszmar. Kąpiel w grzęzawisku. Pięćdziesiąt metrów w błocie, piętnastu ludzi, dwie motyki do ręcznego pogłębiania koleiny i jeden traktor. Polecam

20 stycznia 2011, MIKUWE – OBÓZ W BUSZU (4 km traktorem)
21 stycznia 2011, OBÓZ W BUSZU – CUEMBA (8 km traktorem, 22 km rowerem)
22 stycznia 2011, CUEMBA – MUNHANGO (69,5 km rowerem)

Od rana wszyscy mieszkańcy wioski siedzą nam na głowach. Przyszli po jedzenie i lekarstwa. Mają własne kubki. Siedzą i czekają na to, co się będzie działo. Usiedli po środku izby tak, że po prostu nie da się przejść. Otoczyli nas. Próbujemy się ewakuować. Nie mamy takiej ilości jedzenia. W ogóle mamy mało jedzenia w sakwach. Dodatkowo kuchenka na paliwo płynne nam zamokła. Stosujemy trik. Wysyłamy Krzysztofa z misją fotografowania tubylców. Odwracamy uwagę i przegryzamy coś na szybko. Sobie (szefowi wioski) i jego rodzinie w podziękowaniu za udostępnienie chaty wręczamy jedzenie i lekarstwa. Soba dostaje od nas m.in. kilka avocado i bułki, my dostajemy od Soby nocleg. Dobry deal? No pewnie, że dobry. Coś tu jednak nie stroi. Wokół zielono, pola obsiane, pachnie gotowany funsz. Rewanżować się właścicielowi pasieki miodem za gościnę? Trudne do pojęcia, a jednak…

Zdesperowani wczorajszymi wydarzeniami i całonocną deszczową nawałnicą postanawiamy dalej brnąć przez błota przy pomocy transportu zmotoryzowanego. Droga jest tak rozmokła, że trudno się po niej poruszać pieszo. Podprowadzamy rowery do drogi i liczymy, że może jakiś jeep nas wyrwie z tego bagna. Do południa samochody jadą dwa. Jeden w przeciwnym kierunku, a drugi tak niemożebnie przeładowany, że nie wcisnąłby jednej hulajnogi. Oczekiwanie umilamy sobie grając z chłopakami z wioski w piłkę na trawiastym boisku. W tym klimacie gra się strasznie ciężko. Dyszymy jak oszalali. Mimo wszystko nasza drużyna wspomagana dwoma tubylcami gra dzielnie i remisuje 3:3. W międzyczasie wioska cały czas kombinuje jak nas podejść. Oferują, że za drobną opłatą umyją nam rowery. Ok. Zgadzamy się. Mają też do sprzedania olbrzymiego suma (mówią na niego w języku M’bundu – Bagre). Ok. Prosimy o pokrojenie na kawałki, zasypanie solą i obłożenie liśćmi. 2000 kwanza (20 dolarów) dostaje rybak. Jednak kiedy po skończonym meczu proszą o zapłacenie sobie za to, że z nami grali, uznajemy, że czas najwyższy się ewakuować. Właśnie wtedy nadjeżdża traktor z przyczepą. Jesteśmy uratowani. No, przynajmniej tak nam się wtedy wydawało.

Traktor – Massey Ferguson – wygląda solidnie. Traktorzysta też tak wygląda. Cały w ciapki od błota. Na przyczepie ciągniętej przez traktor latamy wszyscy jak worki na kartofle, ale nie ma co narzekać, jedziemy. Ryba lata z nami. Odpalam GPS’a wyprawowego. Prędkość 7,5 km/h. Z górki. Po niecałych dwóch kilometrach grzęźniemy na błotnej muldzie. Traktorzysta cofa, żeby się wykopać. Silnik gaśnie. Kierowca rzuca pod nosem jakąś ekspresyjną sentencję w M’bundu i oświadcza, że akumulator jest zepsuty i traktor zapala tylko na pych. Rozpoczynamy akcję – zapasy z traktorem w błocie. Wszyscy pasażerowie przyczepy wysiadka i najpierw pchamy cały skład do tyłu. Trzeba odpiąć przyczepę. Nie bez trudu, ale w końcu się udaje. Teraz sam traktor. Jest trochę łatwiej, ale trzeba przepchnąć dobre kilkadziesiąt metrów do przodu, gdzie zaczyna się mały spadek, czyli szansa na odpalenie na pych. Zanim jednak tam dopchamy, najpierw mamy tę muldę do pokonania, której traktor na pracującym silniku nie dał rady pokonać. Wszyscy razem!

– Forca unica! (Wyjątkowa siła!) – krzyczymy. – Razem!

Stoimy uwaleni po kostki w zalanej szlamem błotnistej kałuży. Każdy napręża mięśnie. Zapiera nogami, naciska „z krzyża”. Błoto bryzga spod olbrzymiego traktorowego koła. Stopy wyślizgują się. Koszmar. Kąpiel w grzęzawisku. Pięćdziesiąt metrów w błocie, piętnastu ludzi, dwie motyki do ręcznego pogłębiania koleiny i jeden traktor. Polecam.

Po godzinie walki traktor w końcu rusza i… przejeżdża kolejne dwa kilometry. Tym razem nie może pokonać rozjeżdżonego wzniesienia. Drżę na samą myśl, co będzie jak silnik zgaśnie. Do przodu, do tyłu. W koleinie, na koleinie. Niestety tym razem ponad dwugodzinna walka kończy się klęską i traktor zakopany w drodze musi tu zostać na noc. Rozbijamy obóz pod drzewem. Część pasażerów idzie do najbliższej wioski, a część śpi na przyczepie. Z naszą rybą. Przy wieczornym ognisku słyszymy jak zmęczeni Angolczycy przeklinają Chińczyków, którzy w miejsce starej dobrej drogi zbudowali nową, fatalną, zamieniającą się w porze deszczowej w nieprzejezdną wstęgę mułu i błota. Na trawiastym płaskowyżu oprawionym w akacjowce i eukaliptusy Afryka uciszyła i ludzi, i traktory. W oprawie zachodzącego słońca dała czas i miejsce dla owadziego cykania i błyszczących w ciemności czujnych czworonogich spojrzeń.

Następnego dnia „traktoriada” trwa. Tym razem jednak traktorzysta postanawia nas doprowadzić do szaleństwa. Najpierw ku zaskoczeniu wszystkich w pięć minut wyjeżdża z błota i jedzie, nie zatrzymując się, do najbliższej wioski. My za nim z bagażami na głowach kilometr przez busz. Potem znowu w tym złomie gaśnie silnik i to na prostej drodze. Godzina wypychania, odczepiania przyczepy, zapalania na pych. Akcja dobrze nam znana z dnia poprzedniego. Atrakcją jest tylko inny kolor błota. Wczorajsze rudawe błotko zaschnięte na kurtkach wyprawowych w ciemnobrązowe ciapki zostaje dziś upstrzone fantazyjnymi cętkami w kolorze khaki.

Przy kolejnym podjeździe, na którym traktor ponownie staje wbity w glinę, kompletnie tracę cierpliwość i zdecydowanie nieprzyjemnie oświadczam reszcie ekipy, że – załoga z wozu. I dobrze. Mała kłótnia była, ale do końca dnia traktora nie widzieliśmy, a pedałowaliśmy równolegle nasypem kolejowym. Jak to zwykle w takich opowieściach bywa, kilka godzin później czeka nas nagroda. Po południu docieramy do magicznego miejsca. Wodospad! Olbrzymi! Widzimy go na horyzoncie jeszcze dziesięć kilometrów przed dojazdem do Cuemby. Jest nawet w miarę wcześnie – wystarczy czasu na porządne pranie, suszenie, jedzenie i regenerację. Zatrzymujemy się w parafii katolickiej usytuowanej zaraz obok kościoła. Księdza proboszcza nie ma, pojechał do Kuito, ale są katecheci i jest prąd, bo parafia ma napędzany energią wodną generator zbudowany przez Niemców, a po wojnie odbudowany przez Czechów.

Właśnie w niemieckiej fazendzie w 1935 roku zatrzymał się Kazimierz Nowak. Obecnie miejsce to zamieszkują jedynie kobry. Zniszczony dwupiętrowy budynek, zarośnięty trawą i porosły krzewami wystawiającymi gałęzie przez otwory okien raczej nie ma nic wspólnego z niemieckim ordnung muss sein. Katecheci z przerażeniem obserwowali, jak podchodzimy do ruiny domu, i przedzierając się przez metrowej wysokości trawę, szukamy najlepszego kadru do zdjęcia mającego odwzorować to zrobione 76 lat temu przez brodatego podróżnika. Wspaniały wodospad należał wtedy do terenów niemieckiego gospodarstwa i Nowak, goszcząc tam, musiał mieć z okien widok na jego niezwykłą panoramę.

Widok na wodospad zapiera dech w piersiach, ale trzeba uważać, bo żywioł to straszliwy. W tym miesiącu woda porwała ośmioletnie dziecko, któremu na pomoc skoczyła ciężarna matka. Wszyscy utonęli. Woda kryje również inne niebezpieczeństwa. W rzece, która wodą spada w dół, są aligatory. Dorosły aligator może mierzyć do czterech metrów długości. Jego krewniak krokodyl jest większy od aligatora, ale maksymalnie o dwa metry. Krokodyle żerują w rzece Kwanza przepływającej przez miejscowość o tej samej nazwie, przez którą przejeżdżaliśmy cztery dni temu. Aligatory, jak wynika z relacji tubylców, już w tym roku porwały, no i pewnie zjadły, dwójkę nieuważnych dzieci.

Kolejny poranek przywitał nas tęczą nad wodospadem i piękną słoneczną pogodą. Znów jedziemy i to konkretnie. Ponownie jest gorąco. Żar leje się z nieba. Dwa razy się kąpiemy. Dwa razy przy zwalonych, pordzewiałych, skonstruowanych ze stali mostach. Jest dreszczyk emocji, że miny, i że aligatory. Woda wspaniała, chłodna. Obiad jemy z rozległą panoramą na sawannę w tle. Morze trawy i jakieś akacjowce na drugim planie dopełniają widoku charakterystycznego dla miejsc polowań lwów. I faktycznie miejscowi przestrzegają – nie jedźcie rowerem przez sawannę po 17.00 i z rana od świtu (5.00) do 8.00. Lwy grasują!

Ostatnie dwadzieścia kilometrów dzisiejszego etapu. Klimat Angoli postanawia dokonać biologicznej degradacji organizmów polskich cyklistów. Jest tak potwornie gorąco, że zaczynam mieć mroczki przed oczami. Pot co prawda nie zalewa oczu, bo jest skutecznie odprowadzany na skronie przez wyśmienite okulary firmy Brenda, ale gorąc i wysiłek powodują zawroty głowy i rozmyte widzenie. Na domiar złego droga zmienia się w piaszczystą łachę. Ręce i nogi popalone. Smarujemy się filtrami 2-3 razy dziennie, a w końcu, aby chronić skórę, jedziemy w kurtkach Nowatexu Gamex – tych z długim rękawem i stójką zapinaną zamkiem pod szyję.

A w około jakieś białe kwiecie rozsnuwa swój słodki zapach w pomarańczowo-zielonym wąwozie, bo rudy jest piasek, a dżungla zielona i tajemnicza. Oj, kusi mnie ciągle, żeby zostawić rower i wejść w ten rozbuchany świat dźwięków i treli fauny, i kształtów, i zapachów flory krainy czarnej antylopy. I tylko te zbiory min i niewybuchów różnorakich, które widzieliśmy w biurze Hallo Trust (międzynarodowa organizacja rozminowująca) w Huambo, i tkwiące w pamięci obrazki tubylców z pourywanymi kończynami są w stanie powstrzymać mnie przed taką wycieczką.

W Munhango, miejscowości docelowej dzisiejszego etapu, odnosimy wrażenie, że większość mieszkańców jest „pod wpływem”. Oczyska zamglone, głos bełkotliwy i drżący. Na szczęście znajduje się dwóch porządnych facetów. Jeden to lokalny przewodniczący MPLA, a jednocześnie sekretarz rady parafialnej. Pomaga nam „ogarnąć” wioskę. Drugi zaś, to „restaurator” prowadzący wyszynk wraz ze sklepem (w Angoli – cantine), na którego tyłach zatrzymujemy się na nocleg. Kolację jemy przy trzech jednocześnie grających telewizorach ustawionych jeden na drugim. Na tym środkowym wyświetlana jest wenezuelska telenowela, która prześladuje nas czasem w miejscach, gdzie nocleg udaje się załatwić z prądem w pakiecie. Pomieszczenie szczelnie wypełniają pootwierane buzie i wytrzeszczone oczy angolskich telewidzów.

Krzysztof przy kolacji opowiada swój sen, jak w 1918 roku on i Nowak jeździli rowerami po starej (w kolorach sepii) Warszawie i… właśnie, nie wiadomo, co było dalej, bo Mirek nagle zakrzyknął: „Zobaczcie, zobaczcie! Zaraz się pocałują. Od trzech ostatnich odcinków próbują!”. Sala zamarła. My też. Zgroza. Mirek na swoje usprawiedliwienie miał na szczęście to, że od dziesięciu lat nie ma w domu telewizora, a telenowelę traktuje jako kolejną lekcję portugalskiego.

[Tekst: Piotr Sudoł]

MIKUWE
S 12*04’682”
E 17*49’950”
Elev. 1307 m n.p.m.
.
OBÓZ W BUSZU
S 12*05’575”
E 17*51’333”
Elev. 1309 m n.p.m.
.
CUEMBA
S 12*09’222”
E 18*05’480”
Elev. 1340 m n.p.m.
.
MUNHANGO
S 12*09’741”
E 18*33’277”
Elev. 1429 m n.p.m.

4 komentarze to “Zapasy z traktorem w błocie (20-22 stycznia 2011)

  1. Konrad Road Runnerus Brennaborus pisze:

    Podziwiam, że tak długo znosiliście traktoriadę. Następnym razem proponuje odpalić tego Antonowa utopionego w błocie – pewnie własność jakiegoś szmuglera broni w stylu Wiktor Butt. Jak zwykle świetne zdjęcia 🙂

  2. Julia pisze:

    po takim błotnym impregnacie to buty Wam już na pewno więcej nie przemokły 🙂

  3. paki pisze:

    w takie błoto potrzeba pudziana:)

  4. Leszek pisze:

    Niezle błocko!

Design: ITidea
Hosting: Seetech - Wdrożenia Microsoft Dynamics NAV