Na kolacji u Marabuta i inne opowieści.

Jeszcze przed wjazdem do Algieru, obiecaliśmy sobie, że w kolejnej relacji postaramy się jak najmniej podkreślać nasze rozżalenie i rozgoryczenie nieustanną obecnością „zielonych”, „błękitnych”, „leśników”, „dygnitarzy” i tych wszystkich, nadmiernie interesujących się nami, Algierczyków. Musimy jednak opisać jeszcze jedną, bardzo charakterystyczną, będącą dla nas wielkim zaskoczeniem, i celebrowaną po kilka razy dziennie, czynność. Chodzi mianowicie o, opanowaną do mistrzowskiej perfekcji, umiejętność „czekania na nic” – po kilka razy dziennie musieliśmy odbywać ceremonię nie-wiadomo-na-co-czekania. A to jakiś mundurowy czekał na telefon od ważniejszego mundurowego, a to Nasz Człowiek z Algierii, czekał na jakieś informacje dotyczące miejsca do którego zmierzaliśmy, a to ktoś miał przyjechać nas powitać, ale jeszcze o tym nie wiedział – na bezsensowne oczekiwanie w najdziwniejszych miejscach i sytuacjach traciliśmy 1/4 doby! No! Lecz dość już tego narzekania! Przecież były także i wspaniałe i pozytywne zaskoczenia!!

O Jonaszu, który miał kiedyś dziewczynę w Rudzie Śląskiej już wspominaliśmy. Jego tata jest muzykiem, a on sam śpiewa, nam np. zaśpiewał piosenkę IRA – mamy jego wersję tego przeboju!

[audio:http://www.afrykanowaka.pl/wp-content/uploads/2012/05/Nie-daj-mi-odejsc_BAK.mp3|titles=Nie daj mi odejsc_BAK] – Nie daj mi odejść – IRA

Tatę Jonasza spotkaliśmy ponownie w Bou Saadzie – grał na imprezie zorganizowanej w związku z naszym przyjazdem. W dodatku te imprezy na naszą cześć też miały w sobie coś pozytywnie zaskakującego – bardzo podobał nam się obyczaj jedzenia ze wspólnego naczynia, dzielenia mięsa przez najstarszego w grupie pomiędzy pozostałych zgromadzonych. Kuchnia algierska bardzo nam odpowiadała, i pomimo że każdy z nas miał jakieś problemy żołądkowe, to bardzo dobrze wspominamy pieczone barany i kozy, szorbę, szachszuchę, meszuję, kuskus z miodem i rodzynkami, ruinę podawaną przed odjazdem gości i te dziesiątki potraw, których nazwy w różnych miejscach nieco się od siebie różniły. Nigdy nie zapomnimy smaku wieczornej herbarty przygotowanej przez Barkę, Naszego Człowieka z Południa – kierowcy Bashira, Tuarega, o szlachetnych rysach i specyficznym kolorze skóry, z którym zaprzyjaźniliśmy się od pierwszego kontaktu. Ludzie nas pozytywnie zaskoczyli – otwartością i zaciekawieniem tym z czym do nich przyjechaliśmy, z jednoczesnym poczuciem dumy narodowej i silnym utożsamianiem się z symbolami algierskości. Towarzyszący nam rowerzyści, ekipa filmowa, radiowiec-Nordin, wszyscy oni głosili „nowakową nowinę”, z nie mniejszym zaangażowaniem niż my – zarazili się wyczynem Polaka, razem tworzyliśmy jedną drużynę, skupioną na wspólnym celu – dotarciu do Algieru z Nowakiem na ustach i w sercach. Przedziwnym zaskoczeniem było też na przykład to, że jeden z braci filmowców, którzy nam towarzyszyli mówi po chińsku, a za kilka miesięcy wyjeżdża na pół roku do Kraju Środka!

Do Sidi Aissa jechało nam się bardzo ciężko – wiał przeciwny wiatr, na dobre zaczęły się góry, jeszcze długo wspominaliśmy wielokrotne podjazdy po 150-200 metrów. Nagrodą tego dnia było zaproszenie na nocleg przez miejscowego marabuta, Merabet Aissa. Przyjęto nas jak członków rodziny, oczywiście nie zabrakło „oficjeli” chętny do skorzystania z suto zastawionego stołu – gospodarz jednak, zapewniał swym zachowaniem, familijną atmosferę. Poznaliśmy synów i najbliższą rodzinę dostojnika, spaliśmy w gościnnym miejscu modlitw, na wspaniałych dywanach, a tuż obok znajdował się grób założyciela Sidi Aissa, pradziadka Marabeta Aissa. Ten nocleg najmocniej zapadł nam w pamięci.

We wtorek, podobnie jak w Polsce, było Święto Pracy – 1 maja w Algierii jest dniem wolnym od zajęć. Odczuliśmy to głównie zauważalnym wzmożonym ruchem aut – Algierczycy wykorzystywali święto do jednodniowych wypadów do stolicy i w górzyste okolice Wilayi Medea. Góry zapewniały nam coraz ciekawsze widoki, a przed dłuższym postojem w Sour El Ghozlane (za czasów Nowaka było to Aumale) wspięliśmy się na przełęcz na wysokości 1037 metrów. W Sour El Ghozlane przyjęto nas oczywiście w gabinecie mera, od którego otrzymaliśmy, świeżo oprawione w drewnianą ramę, zdjęcie z 1951 roku, na którym uwieczniono klasę, nastoletniego wówczas, byłego ambasadora Algierii we Francji, czy może jakiegoś innego urzędnika średniego szczebla – nie ma jak dobry prezent dla grupy europejskich rowerzystów. Tablat, miejsce kolejnych dwóch noclegów osiągnęliśmy godzinę przed zmrokiem. Dwie noce spędziliśmy na terenie „ośrodka sportowego”, który czasy świetności miał zapewne przed urodzeniem się niektórych uczestników etapu. Warunki w jakich przychodzi trenować młodym sportowcom algierskich nie są godne pozazdroszczenia. Do Tablat przyjechała jeszcze dla nas zaskakująca niespodzianka, mianowicie, Leszek P poprosił swoją córkę o udział w pewnym eksperymencie, mającym na celu sprawdzenie czy w dzisiejszych czasach możliwe byłoby prowadzenie korespondencji z Polską w podobny spósób jak robił to 80 lat temu Kazimierz Nowak. Agnieszka wysłała 22 kwietnia kartkę pocztową adresowaną do Leszka Pachulskiego, post restatnte w Sisi Aissa – kartka dotarła na miejsce w dniu naszego wyjazdu, a do Tablat przywieźli ją nasi algierscy przyjaciele, urząd 1 maja był nieczynny, nie mogliśmy więc napisać prośby by wszelką korespondencję dla Leszka kierowano od teraz do Algieru.

Środę spędziliśmy pierwszy raz bez rowerów – wybraliśmy się autami w góry. Mieliśmy ochotę na krótki trekking – zupełnie inaczej niż nasi „błękitni” i „zieloni” asystenci, musieliśmy się więc zadowolić godzinnym brodzeniem w pobliskiej górskiej rzece. To był nasz pierwszy, całkowicie leniwy, dzień w Algierii. W nocy spadł deszcz, ochłodziło się i czwartkowy poranek był chyba najchłodniejszy od rozpoczęcia etapu. Ostatni rowerowy dzień rozpoczęliśmy od 9 i pół kilometrowego podjazdu, 600 metrów przewyższenia, a później kilkudziesięciokilometrowy zjazd aż do Algieru. Niestety, po drugiej stronie gór, nisko wisiały chmury, zjazd był mglisty, asfalt niebezpiecznie śliski – podobno przy dobrej pogodzie z przełęczy Col des Deux-Bassins zobaczylibyśmy już Algier i Morze Śródziemne. Trochę przemoczeni, zmarznięci, zatrzymaliśmy się 20 kilometrów przed stolicą, w miejscowości Larba. To tu Nowak spędził noc przed wjazdem do Algieru, stąd, 23 listopada 1936 roku pisał do żony: „Przepchałem jakoś góry – i nie złamałem karku przy szalonym zjeździe. Przeziębiłem się tylko jeszcze bardziej – ot! – trzeba będzie jutro wynająć pokój w Algerze – i ze 3 dni poleżeć, wypocić się – ot!, bo inaczej może być źle!

I my mieliśmy podobne zamiary – do Algieru „wprowadził” nas oczywiście konwój policji, z tym, że „gdzieś” się zapodziali w korku na wjazdowej autostradzie, na którą skierowali nasz minipeletonik. Pomimo niebezpiecznych sytuacji, przejeździe trzypasmowym tunelem, jechaliśmy całkiem sprawnie, tak sprawnie, że nie zauważyliśmy tabliczki z nazwą końcowej miejscowości etapu 24bis – Algier. W stolicy spędzimy trzy dni, znajdziemy miejsce na ostatnią nowakową tabliczkę, może zwiedzimy miasto, wypoczniemy przed powrotem do polskiej rzeczywistości. Wolno kończy się nasz etap, tak jak i dla Kazimierza Nowaka, Algier jest metą, z tym, że dla niego był to finał pięcioletniej tułaczki, a dla nas zaledwie kilkunastodniowej wyprawy rowerowej.

Comments are closed.

Design: ITidea
Hosting: Seetech - Wdrożenia Microsoft Dynamics NAV